W ostatnim czasie miałam wyjątkowego pecha do facetów, niezależnie od ciągnącej się kwarantanny, która męczyła i martwiła nas wszystkich, w moim sercu niezmiennie gore ogień. Zresztą, posłuchajcie sami- jeden z nich nie żyje, drugi jest alkoholikiem i narkomanem, i to bynajmniej nie z mojego powodu, trzeci ma dziewczynę i ten stan rzeczy trwała na długo zanim, typ próbował się do mnie jakoś dobrać, a czwarty- cóż, utrzymuje że jest z rodziny szlacheckiej, ma wspaniałe korzenie i patriotyczną, inteligencką przeszłość. Z czworga złego, najlepiej było mi z tym martwym.
Co tydzień będę publikowała kolejną część mojego nowego cyklu na blogu, o o zabawno-dramatycznych przygodach z chopami mojego życia. Enjoy! Na pierwszy ogień...
TYP PIERWSZY- ZMARŁY TRAGICZNIE PRZYJACIEL
Strasznie za nim tęsknię, moim przyjacielem i skrycie ukochanym szaleńcem, który tracił cierpliwość z byle powodu, cierpiąc z powodu swoich i cudzych niedociągnięć, a najbardziej, kiedy nie umiał sobie znaleźć zajęcia. Zawsze w biegu, zawsze gotowy do działania, wszczynający długie, gorące dyskusje o kondycji polskiego Kościoła w praktyce teorii, w naszych domach i na ołtarzach, przy których dane nam było się spotykać. Niezmiennie liturgiczny zapaleniec, dbający o to by stuła na szyi księdza wisiała w najlepszym porządku, puryfikaterz był zawsze czysty i równiutko złożony, a kadziło uderzało nas w nozdrza z niespotykaną wcześniej siłą.
Taki był mój Filip. Mój przyjaciel Filip, który zginął w wypadku samochodowym w wieku dwudziestu lat, prowadząc auto. Ta całą historia zdarzyła się już dobrych kilka lat temu, gdy byłam nieopierzoną, nadwrażliwą nastolatką zakochaną w dyskografii Pink Floyd, i poznałam jego. Był wielkim fanem tego zespołu, przez co na rekolekcjach natychmiast znaleźliśmy wspólny język. Zaczęliśmy spędzać ze sobą coraz więcej czasu, aż wreszcie musieliśmy się rozstać. Ciężko było mi wrócić do codzienności: moich zaczątków depresji, problemów rodzinnych i ciężkiej przeprawy w liceum, ale był, gdzieś tam, On. Sierpień i wrzesień były męczarnią. W październiku pierwszy raz od tamtego końcowolipcowego, wzruszającego pożegnania, spotkaliśmy się ponownie. Była masa radości i długich, obfitych rozmów, a ja nie mogłam się wprost od niego odkleić. Pojechaliśmy niedługo później razem do Krakowa, spędziliśmy dwie imprezy, w tym przedziwnego sylwestra, i... kontakt się urwał, nie było czasu na spotkania. Minął dość długi czas, kiedy w swoim studenckim pokoju dowiedziałam się o tragicznej nowinie z posta naszej wspólnej przyjaciółki.
Zorientowałam się, że od wielu, wielu lat ta miłość miała miejsce tylko w mojej głowie a teraz mogę ją ukoić jedynie wizytą na cmentarzu, co udało mi się wreszcie zrealizować po pewnej bezsennej, płaczliwej sierpniowej nocy. Położyłam się, wiedziona wzruszeniem, na nagrobku i wydałam z siebie jedynie cichy jęk rozpaczy, podobny do tego, gdy przeżywamy uniesienie. Na nagrobku, obok wrzosu w donicach i delikatnych świec na wspomnienie ego istnienia tutaj, obok nas, wznosił się gładziutki, kredowy krzyż oparty na solidnej, nieregularnie zakończonej skale, w niektórych miejscach pokryty mchem. Wykuty został prawdopodobnie ze skały z Jury Krakowsko-Częstochowskiej. To był epilog naszej historii.
Tyle na dziś, mam nadzieję, że tekst wam się podobał, a także, że będzie mógł pomoc osobom przeżywającym obecnie żałobę. Będzie lepiej, nawet z tak bezlitosnym bólem da się- i co najlepsze, wciąż warto!- żyć. A mówi wam to osoba z kliniczną depresja i dziesiątkami tym podobnych porażek na kocie. Moje najlepsze pozdrowienia, trzymajcie się, Czytelnicy
A. H.
Komentarze
Prześlij komentarz